“Gra Endera” – recenzja filmu i powieści
Pisarz Orson Scott Card stworzył ciekawą, zaskakującą i świetnie napisaną opowieść o chłopcu, który za sprawą swoich umiejętności wybija się ponad przeciętność. Reżyser Gavin Hood natomiast na bazie tej historii nakręcił przeciętny film science-fiction, który prócz kilku widowiskowych scen nie ma nic więcej do zaoferowania. A szkoda.
Powieść “Gra Endera” opowiada historię, którą pamięta się jeszcze wiele lat po lekturze, z kolei film “Gra Endera” to tylko prosta opowiastka o chłopcu, któremu wszyscy mówią, że jest wyjątkowy i tylko on może uratować świat.
Powinien to być film psychologiczny z elementami akcji – jest jednak na odwrót. Już samo reklamowanie go jako „Harry Potter w kosmosie” jest według mnie błędem, gdyż opowieść zawarta w “Grze Endera” Orsona Scotta Carda ma się nijak do cyklu o Harrym Potterze napisanym przez J. K. Rowling. Stwierdzenie, że „Potterowy Hogwart w Grze Endera zastępuje Szkoła Bojowa”, jakie pojawia się w opisie reklamującym film, dowodzi jak daleko jego twórcy odeszli od zamysłu oryginału.
O co chodzi w “Grze Endera”?
Książka ta to doskonałe studium relacji w społeczeństwie, gdzie na poczęcie dziecka trzeba uzyskać pozwolenie rządu, ciekawie zestawione z obserwacją rozwoju technologii. Przypomnę, że powieść pojawiła się na rynku w 1985 roku, a więc w czasach, kiedy powszechny internet dopiero raczkował, komputery były rzadkością, zaś słowo „cyberprzestrzeń” pojawiło się tylko rok wcześniej za sprawą powieści cyberpunk „Neuromancer” Williama Gibsona.
W takich właśnie okolicznościach Orson Scott Card opisał wizję przyszłości, w której Ziemia zagrożona jest zniszczeniem przez robale – owadopodobne inteligentne istoty spoza układu słonecznego, które już dwukrotnie napadły na naszą planetę. Ludzkości udało się odeprzeć te ataki, jednak więcej było w tym szczęścia niż przewagi militarnej, dlatego została podjęta decyzja, by nie dopuścić do kolejnej inwazji.
Stworzono światowy program, w ramach którego spośród urodzonych na całym świecie kilkuletnich dzieci selekcjonuje się te najinteligentniejsze i posyła do szkoły bojowej, by w ciągu lat treningu stworzyć z nich doskonałych dowódców, zdolnych błyskawicznie dokonywać wyborów i jednocześnie szybko i precyzyjnie operować zaawansowanym sprzętem technicznym.
Wśród dzieci zwraca na siebie uwagę rodzeństwo Wiggin – najmłodszy, Andrew Wiggin, czyli tytułowy Ender, zaskakuje wszystkich swoim niezwykłym geniuszem strategicznym. Czeka go jednak wiele lat ciężkiej pracy zarówno w Szkole Bojowej, jak i później w elitarnej Szkole Dowodzenia, gdzie musi nie tylko wykazać się inteligencją i wytrwałością, ale również zjednać sobie szacunek wśród innych uczniów, którymi być może któregoś dnia przyjdzie mu dowodzić.
Powieść vs film
Nie ma sensu streszczać całej fabuły książki ani nawet wypunktowywać jej niuansów. Warto jednak podkreślić, że nacisk nie jest położony na sensacyjny rozwój wydarzeń (chociaż finał jest naprawdę zaskakujący), lecz na złożoność interakcji między jednostkami. Jak powinien myśleć dowódca? Co zrobić, by osiągnąć cel? Jak wpłynąć na zachowanie innej osoby?
Mamy wgląd w myślenie Endera, który analizuje swoje położenie i odpowiednio dobiera działania do danej sytuacji. Tym samym widzimy jak chłopiec uczy się radzić sobie z sytuacjami, które zdają się go przerastać.
Orson Scott Card stworzył złożoną opowieść, dziejącą się na kilku poziomach, a do tego świetnie napisaną. Nie dziwi więc jej olbrzymia popularność od ponad ćwierć wieku. Film w reżyserii Gavina Hooda (odpowiedzialnego m.in. za “X-Men Geneza: Wolverine” i “W pustyni i w puszczy”) spłycił tę historię. Wszystkie wątki – relacje z innymi uczniami i nauczycielami, fakt, że urodził się jako trzecie dziecko w rodzinie (co jest ewenementem i swego rodzaju piętnem), kolejne bitwy w Szkole Bojowej, zajmowanie się Grą Swobodną – są tylko zarysowane, bez żadnej głębszej refleksji, po co one w ogóle pojawiły się w powieści.
Wygląda to tak, jakby reżyser szedł według checklisty – wybrał z książki kolejne sceny, które posuwają naprzód akcję, by pokazać potem spektakularny finał. Przez to bez znajomości książki i dopowiadania sobie podczas seansu, czemu służą poszczególne wątki, ma się wrażenie, że powstała prosta i nieszczególnie wiarygodna historyjka o walkach dzieci w kosmosie.
Nie zawodzi natomiast strona wizualna filmu – oglądając sceny stworzone w oparciu o opisy Orsona Scott Carda i zastosowane w nich efekty specjalne można śmiało powiedzieć, że twórcom udało się realistycznie przedstawiać świat, w którym żyje Ender.
Czy warto przeczytać “Grę Endera”?
Jak najbardziej! To jedyny niezaprzeczalny plus pojawienia się filmu – za jego sprawą powieść zyska nowych czytelników, którzy wcześniej albo w ogóle nie słyszeli o tym tytule albo ich na tyle nie zainteresował, by po niego sięgnąć. Czytając różne komentarze pod artykułami na blogach czy serwisach kulturalnych wychodzi, że spora część użytkowników zachęcona filmem postanowiła kupić “Grę Endera” Orsona Scotta Carda.
I bardzo dobrze! Życzę udanej lektury i zachęcam do sięgnięcia także po inne książki tego pisarza :)